Kompania ma kłopoty, bo jej węgiel skażony jest państwowym DNA

2014-06-08

A- A A+

Gdyby Kompania Węglowa, skupiająca dziś 15 kopalń, miała miliard złotych na inwestycje w każdą z nich, zapewne wszystkie można by uratować. Wiadomo, że to mrzonka.
Koniec kwietnia. Górnicy wychodzą na ulice Katowic. Pod urzędem wojewódzkim płoną opony, strzelają race i petardy. Na elewacji lądują jajka i butelki. 10 tysięcy gardeł skanduje: „Złodzieje” i „Jebać Tuska”. Liderzy związkowi uspokajają tłum, apelują, żeby „nie niszczyć mienia”. Na to przyjdzie czas w Warszawie. Górnicy słyszą, że to stamtąd idzie całe zło i tam będą się upominać o swoje.

Demonstrują głównie pracownicy z Kompanii Węglowej. Mają czas. Dzień wcześniej ta największa górnicza spółka w Unii Europejskiej ogłasza przymusowy przestój. Przez tydzień dziewięć kopalń jest zamkniętych, pozostałe fedrują na pół gwizdka. Szefowie spółki uznają, że skoro na zwałach leży już prawie 5 mln ton węgla, którego nikt nie chce kupić, nie ma sensu powiększać zapasów.

Sytuacja jest dramatyczna. Kasa koncernu pusta, nie ma pieniędzy na wypłaty. Kompania za 1,49 mld zł sprzedaje Jastrzębskiej Spółce Węglowej jedną ze swoich najlepszych kopalń. Zapowiedź kolejnego przestoju, już miesięcznego, górnicy odbierają jako przygrywkę do zamykania kopalń. – Po miesiącu nie będzie się już dało fedrować. Ściany się zacisną, kopalnie trzeba będzie zamknąć. Chodzi o to, żebyśmy wylądowali na bruku – mówią.

Dlatego: „Jebać Tuska!”, „Złodzieje!” i „Gdzie są nasze pieniądze?”.

Co wykańcza Kompanię Węglową i całą górniczą branżę? Związkowcy wiedzą i mają receptę. Chcą ograniczenia importu węgla (głównie z Rosji), obniżenia podatków dla kopalń oraz połączenia górniczych spółek z energetyką. Żądają spotkania z premierem. Sześć dni później Donald Tusk przyjeżdża do Katowic. Obiecuje, że rząd pomoże górnictwu.

Weźmy tę kopalnię

Na demonstracji są też górnicy z kopalni Silesia. Kilka lat wcześniej Kompania Węglowa skazała ich zakład na likwidację.

– Spółka chciała udowodnić, że nie opłaca się u nas fedrować. Dawali nam złom, a nie sprzęt. Kiedyś przysłali kombajn, na którym wyrosła brzózka. Złożyłem zawiadomienie do prokuratury, że maszyna zagraża bezpieczeństwu ludzi pracujących na dole, ale sprawa została umorzona – mówi Dariusz Dudek, który zaczynał jako górnik przodowy, a dziś jest szefem „Solidarności” w Silesii.

To najmniejsza kopalnia, położona najdalej od Katowic. Z Czechowic-Dziedzic dobrze już widać Beskidy. Spora część załogi to górale i cesaroki, czyli Ślązacy z okolic Cieszyna. – Cesarok i góral jest strasznie zawzięty – mówią o sobie. Ta zawziętość przyda im się w walce o kopalnię.

O tym, że ma zostać zamknięta, słyszą już od kilkunastu lat. Szefowie Kompanii upierają się, że pod Czechowicami nie ma złóż węgla, które opłaca się eksploatować. Górnicy mówią: bzdura! Kiedy spółka chce im zabrać kombajn, formują żywą zaporę. Pilnują go sześć dni i nocy. Rozkładają materace, rozpalają grilla. Gotowi. Niech tylko ktoś spróbuje się zbliżyć do maszyny. – To był ostatni kombajn. Jakby go nam zabrali, nie byłoby kopalni – mówi Wiesław Lach, który pod ziemią w Silesii pracuje od 28 lat.

Od 2007 roku Kompania szuka inwestora, który zechciałby kupić Silesię, ale niemrawo, jakby w koncernie nikomu specjalnie na tym nie zależało. Związkowcy działają z większym zapałem, ale trudno znaleźć frajera, który wyłoży pieniądze na kopalnię, która przynosi 100 mln zł strat rocznie.

Wtedy kilku z nich rzuca pomysł: „Cholera, weźmy tę kopalnię. Może się uda”. O szaleńcach z Czechowic-Dziedzic robi się głośno. Jeszcze nikt nie przekształcał kopalni w spółkę pracowników. Od czego zacząć? Jakie dokumenty zgromadzić, do kogo się zwrócić? Kto zrobi biznesplan, kto da kredyt? Jak kierować takim przedsiębiorstwem?

– Ludzie kręcili kółeczka na czole, słyszeliśmy, że jesteśmy debile i ułomy – mówi Dudek, jeden z ojców założycieli spółki pracowniczej.

Na kapitał zakładowy w wysokości 70 tys. zł górnicy i związkowcy wykładają prywatne pieniądze. Uczą się, jak utworzyć zarząd, radę nadzorczą, wybierają prezesa. Zostaje nim Krzysztof Tytko, emeryt, były dyrektor zlikwidowanej kopalni Czeczott w Woli. Od Kompanii słyszą, że nie dostaną ani złotówki. Znów się składają i zbierają kilkadziesiąt tysięcy złotych na przygotowanie profesjonalnego biznesplanu. Dobrze wiedzą, że nikt ich nie potraktuje serio, więc wynajmują firmę, która ma dla nich znaleźć inwestora.

– Kompania Węglowa robiła wszystko, żeby nam się nie udało. Kiedy pięć firm zainteresowało się naszą ofertą, przyspieszyli przetarg o dwa miesiące. Nigdy im tego nie zapomnę – Dudek wciąż nie potrafi mówić o tym spokojnie.

Związkowcy się obrazili

Ofertą górników z Czechowic-Dziedzic jest zainteresowany także czeski holding energetyczny EPH. Grupa skupia 40 firm, między innymi z branży wydobywczej, energetycznej i ciepłowniczej.

Latem 2009 roku delegacja z Silesii jedzie do Ostrawy. W małym hotelu spotykają się z Tomasem Novotnym, który reprezentuje EPH. Mówi związkowcom: – Macie godzinę, żeby mnie przekonać.

Rozkładają papiery na stole. Denerwują się, że nie starczy im czasu. – Po godzinie pan Novotny zdjął marynarkę, a z godziny zrobiło się sześć-siedem. Po raz pierwszy pomyśleliśmy wtedy, że może się nam udać – mówi Dudek.

– Przekonała mnie ich determinacja. Bardzo chcieli uratować swoją kopalnię – mówi dzisiaj Novotny. I jeszcze chyba to, że Silesia ma drugie co do wielkości złoża węgla kamiennego w Polsce, szacowane na 500 mln ton.

W grudniu 2010 roku w Ambasadzie Republiki Czeskiej w Warszawie umowa zostaje sfinalizowana. Wcześniej nowi właściciele kopalni siadają do stołu ze związkowcami. Negocjują warunki zatrudnienia górników. Związkowcy zgadzają się na likwidację czternastych pensji. Soboty i niedziele będą odtąd traktowane jak normalne dni robocze. W górnictwie to rewolucja.

– Wielu moich kolegów związkowców śmiertelnie się na nas obraziło – mówi Dudek. Ale dzięki temu kopalnia przetrwała. Na ostatniej demonstracji górnicy z Silesii nie musieli walczyć o miejsca pracy. Chcieli tylko zademonstrować solidarność w walce swoich kolegów z Kompanią Węglową – skostniałym państwowym molochem.

– Dopóki w Kompanii Węglowej nie zrozumieją, że węgiel jest takim samym towarem jak mleko, woda mineralna czy cement, to nie będzie dobrze w tej spółce. Ona po prostu padnie – mówi nam po demonstracji Dudek.

To co, że nie mam „czternastki”?

Dariusz Nowak (rocznik 1970) mieszka w Brzeszczach. – Kopalnię widzę z okien domu. Wszyscy moi znajomi pracują w Brzeszczach. Na dole pracowali też: teść, szwagier, dziadek, pradziadek, babcia, sąsiad jeden, drugi, piąty, dziesiąty. No, wszyscy pracują w kopalni – przyznaje. Tylko on odszczepieniec, bo poszedł do Firmy Chemicznej „Dwory” w Oświęcimiu (od 2007 roku Synthos). Operator procesów chemicznych. Robota go kręciła, ale z zarobkami było fatalnie. – Dostawałem 1400 zł na rękę. Szkoda gadać. A jeszcze przez siedem lat nie było premii – mówi.

W 2011 roku zatrudnił się w Silesii, na powierzchni, w zakładzie przeróbki mechanicznej węgla. Po pierwszej szychcie wrócił do domu przerażony. W Dworach wszystko było skomputeryzowane, instalacja od Japończyków najnowocześniejsza na świecie. Przeróbka w Silesii jakby miała wydać ostatnie tchnienie.

Górnicy wyciągają z ziemi urobek – to węgiel zmieszany z kamieniem, który trzeba odsiać. Im nowocześniejszy zakład przeróbki, tym lepszy jakościowo węgiel dociera do klientów. Czesi o tym wiedzieli. W wymienili praktycznie wszystkie urządzenia. – Teraz wszystko jest nowe i zautomatyzowane – mówi Nowak. To jedyna kopalnia w Polsce, która ma hydrocyklony, czyli specjalne wirówki, dzięki którym można oferować węgiel takiej jakości, jakiej życzy sobie klient. O takim urządzeniu Kompania Węglowa może tylko śnić. Na zwałach magazynuje węgiel słabej jakości.

Nowak to górnik zadowolony. – To co, że nie mam „czternastki”? Pracuję osiem godzin, a potem nic mnie już nie interesuje. No i dostaję deputat, osiem ton węgla rocznie – mówi. Jego osiemnastoletni syn chodzi do drugiej klasy szkoły górniczej przy kopalni Brzeszcze. Kompania Węglowa gwarantuje mu pracę. – Ale ja widzę, co się tam dzieje. Ciągła niepewność i strach przed likwidacją – mówi Nowak. Wolałby widzieć syna u siebie, w prywatnej Silesii.

Zdzisław Guz (rocznik 1959, na przeróbce w Silesii od 1977 roku) też się martwi o swojego syna. Ma 31 lat, skończył studia w Akademii Techniczno-Humanistycznej w Bielsku-Białej, kierunek język chorwacki biznesu. Był w Chorwacji na półrocznym stażu, ale nie mógł znaleźć roboty. – Pracuje fizycznie przy montażu wiązek elektrycznych w Wapienicy – mówi. – Chciał pracować w Silesii, złożył do nas podanie, ale powiedzieli, że z takim wykształceniem nie potrzebują. Skończył więc zawodówkę górniczą, teraz zaocznie robi technikum. Może jeszcze razem popracujemy.

Ale w Silesii nie ma na razie przyjęć. Związki walczą, żeby zatrudniająca ponad 1600 osób kopalnia dała pracę jeszcze stu. Gdyby władze czeskiej spółki na to przystały, synowie Nowaka i Guza mieliby fory już na starcie. W umowie społecznej z prywatnym inwestorem znalazł się zapis, że członkowie rodziny obecnych górników mają przy przyjęciach pierwszeństwo.

Deputat, premia, wyrównanie…

Wyliczenie płacy górnika w państwowej kopalni to kilka stron wydruku i – jak mówią kadrowcy – „przekraczałoby zdolności naszej percepcji”.

Górnicy są opłacani według miejsca, w którym pracują w danym dniu, a więc każdego dnia mają inną stawkę zasadniczą i inną premię. Proces obliczania miesięcznego wynagrodzenia jest bardzo skomplikowany, bo każdy dzień liczony jest osobno i wieloskładnikowo. Prawie nie ma osób, które pracują przez cały miesiąc w jednej ścianie. Górnik oddziału wydobywczego może pracować w ścianie, na odstawie, we wnęce, przy zbrojeniu, likwidacji, przygotówkach, odstawie głównej – w zależności od potrzeb kopalni. A w każdym miejscu inaczej jest opłacany.

Próbujemy jednak przyjrzeć się wyliczeniom. Zasadnicza pensja górnika to 30-40 procent wypłaty. Reszta to dodatki: nadwyżka akordowa, dodatek za godziny nadliczbowe, wyrównanie za urlopy, za czas choroby, „specjalne wynagrodzenie” z Karty górnika, deputat węglowy, premia regulaminowa dniówkowa, premia regulaminowa akordowa, premia zadaniowa, premie inne, dodatek funkcyjny, nocny, za drugą zmianę, dodatek za pracę w szkodliwych warunkach, dodatki inne niewymienione, nagroda roczna, nagrody jubileuszowe, odprawy emerytalne, nagroda barbórkowa, pomoce szkolne, ekwiwalent za bilety kolejowe (przejazd na urlop).

– Ustaliliśmy z czeskim inwestorem, że w naszej kopalni wszystkie dodatki wrzucamy do pensji i zapominamy o nich jako o odrębnych elementach płacy – mówi przewodniczący Dudek.

Nowo przyjmowani do Silesii słyszą więc: „U nas obowiązuje system 24 na 7, chodzicie w układzie brygadowym, dla was każda sobota i niedziela jest » czarnym «dniem, nie macie czternastki, macie » barbórkę «, jubileusze, kartki żywnościowe, dodatkowe gratyfikacje z okazji świąt, paczki itd. Zgadzacie się? Jeśli tak, to składacie podpis, jeśli nie, to szukamy kogoś innego”.

Nowo przyjęty górnik może dostać w Silesii 3,2 tys. zł na rękę.

Węgla jest za dużo

Kompania Węglowa zatrudnia 53,8 tys. pracowników, z czego prawie 5 tys. to administracja. Średnia płaca wynosi 6,7 tys. zł brutto. Pod koniec zeszłego roku szefowie spółki przedstawili program restrukturyzacji, który przewidywał zwolnienie 1020 osób, głównie z biur. Związkowcy odpowiedzieli twardo: „nie”. Po negocjacjach ustalono: wszystkim pracownikom administracji w KW zawiesza się na trzy lata czternaste pensje. W zamian mają gwarancje zatrudnienia do 2017 roku. Górnicy dołowi – do 2020 roku. – Ustępstwa płacowe sięgnęły już dna – ogłaszają związkowcy i zapowiadają, że dalszego cięcia przywilejów nie będzie.

Deklaracje padają w momencie, gdy Kompania ledwo dyszy. Główna przyczyna: ceny węgla gwałtownie spadły. Tona węgla energetycznego kosztuje około 75 dolarów (jeszcze trzy lata temu o 100 dolarów więcej).

Węgla na rynku jest za dużo. Unia Europejska stawia na ekologię i odnawialne źródła energii. W USA węgiel wyparł tańszy gaz z łupków. Amerykanie zaczęli masowo eksportować swój węgiel. Zalał rynki. Do Polski wpycha się też tani węgiel z Rosji.

Spadek cen obnażył słabość polskiego górnictwa, które jeszcze kilka lat temu przynosiło krociowe zyski. Kompania sprzedaje ze stratą, poniżej kosztów wydobycia. Ma najwyższe w polskim górnictwie koszty pracy. Ciągną koncern na dno. Spółki nie stać na inwestycje, które mogą poprawić konkurencyjność. W państwowym molochu koszty płac to ponad 60 proc., w prywatnej Silesii – tylko 40 proc.

Na Kompanii mści się polityka z lat prosperity, gdy upolitycznione zarządy uginały się pod presją związków i wypłacały górnikom zyski, zamiast inwestować np. w nowoczesne zakłady wzbogacania węgla czy podziemne kolejki. Są w Kompanii kopalnie, gdzie górnicy tracą nawet dwie godziny na dojazd i powrót spod szybów do ścian wydobywczych, bo nie ma w nich nowoczesnego podziemnego transportu.

Fakty: w latach 2011-2013 Kompania Węglowa wydała na inwestycje 3,4 mld zł, głównie na podziemne kolejki, obudowy mechaniczne i rozbudowę stacji odmetanowiania. Dużo, ale jeśli pieniądze podzielić między 15 kopalń, wychodzi mało. W tym samym czasie Czesi „wpompowali” w jedną kopalnię prawie miliard złotych.

Niewielu wierzy, że taki moloch może upaść. Kopalnie to dla młodych ludzi wciąż atrakcyjny pracodawca. Na robotę mają jednak szansę wyłącznie absolwenci szkół górniczych. W czasach prosperity Kompania Węglowa gwarantowała pracę całym klasom. Dziś, gdy wydobycie jest ograniczane, wybiera najlepszych.

Cztery lata pod ziemią

Edyta Kudzia w lipcu 2011 roku wypoczywa z mężem w Sarbinowie. Są kilka dni po ślubie, miesiąc miodowy, a ten zaczyna o kopalni: że zacznie we wrześniu zaoczne technikum górnicze i złoży papiery do Silesii.

Edycie się to nie podoba. Córka górnika, pamięta niepokój, gdy jej ojciec wychodził na szychtę. Lęk towarzyszył jej całymi latami. Mówi mężowi, że może iść na kopalnię, ale do roboty na powierzchni. – Wtedy nie będę górnikiem – słyszy od niego.

Przemysław Kudzia, rocznik 1986, od trzech lat górnik w przodku. Mówi, że zjeżdża pod ziemię dla kasy. Po liceum pracował na taśmie w fabryce Fiata w Bielsku-Białej, potem zatrudnił się w hurtowni rowerów i połączył pasję z zarabianiem. Przez pięć lat doradzał klientom, sprzedawał i naprawiał rowery. Od poniedziałku do soboty po 10 godzin dziennie za 2,5 tys. zł na rękę. – Ktoś wyliczył, że w ciągu 25 lat pracy górnik dołowy spędza pod ziemią całe cztery lata. Ale za to pensja jest dwa albo trzy razy wyższa niż gdzie indziej. No i po 25 latach można iść na emeryturę – mówi Przemek.

Po trzech latach pracy w przodku zarabia do 3,8 tys. zł na rękę. Wkrótce dostanie stawkę przodkową, minimum 4,2 tys. zł, do tego bony żywnościowe w wysokości 13,1 zł za szychtę. – Pomnóżcie to przez 20 zjazdów w miesiącu – mówi. W grudniu jeszcze „barbórka”, czyli dodatkowa pensja. I deputat węglowy, czyli równowartość 8 ton węgla w gotówce.

Nie żąda czternastej pensji jak ci w Kompanii Węglowej. – Mamy w układzie zbiorowym zapisane, że zamiast „czternastki” będzie wypłata z zysku. Jak się zysk pojawi – mówi.

Przemek pracuje w „przygotówce”. Górnicy żartują, że to kompania karna. Niektórzy z przodka uciekają, bo to najcięższa robota. Fizycznie nie dają rady. Ale nie Przemek. On po trzech latach pracy wygląda, jakby ciężkie żelastwo przerzucał od dziecka.

Brygada przodkowa drąży chodniki, czyli podziemne korytarze szerokie na pięć metrów. Najpierw idzie kombajn przodkowy, a potem chodnik należy obudować stalowymi ringami i siatką. Ring to łuk, który trzeba zmontować z czterech części: dwóch stropnic i dwóch stojaków. Każda część waży 130 kg. – Jedną taką kapę bierzemy we dwójkę. Zarzuca się to na ramię i idzie. Od kolejki, która dowozi materiał, trzeba z tym przejść kilka metrów. Dzisiaj zrobiliśmy trzy ringi. Oprócz ringów przenieśliśmy też drobnicę, czyli rozpory, opinkę, siatki i zamki. Ponad półtorej tony na plecach – opisuje szychtę Kudzia.

Nie skarży się, że jest ciężko, ale Edyta widzi, że na ramionach męża skóra jest coraz bardziej wytarta. – Od tego noszenia ma blizny, które już nigdy nie znikną – mówi. Boi się o Przemka, jak jej mama o tatę. Umówili się. Kiedy Przemek wyjeżdża na górę, jeszcze przed kąpielą w łaźni puszcza jej SMS-a. Gdy podwieszana kolejka się spóźni i Przemek nie wyjedzie o czasie, Edyta odchodzi od zmysłów. – W nocy strach jest większy. Wydaje mi się, że nocą kopalnia jest bardziej niebezpieczna – mówi Edyta.

Kudziowie mieszkają na razie u rodziców Edyty. Po nocy Przemek odsypia cztery godziny i jedzie na budowę domu. Żałuje, że doba nie ma 48 godzin. Szybciej byłby na swoim. – Budowa mnie powoli wykańcza, ale mamy roczną córkę. To dla niej budujemy. Moje marzenie to cieszyć się emeryturą, wyjść na ogródek, wypić kawkę z żoną i pospacerować – mówi Kudzia. Do emerytury zostały mu jeszcze 22 lata pracy pod ziemią. Będzie jeszcze młody, skończy 50 lat.

Trzy godziny do roboty

Kopalnia Bobrek-Centrum należy do Kompanii Węglowej. Fedruje pod Bytomiem. W 2011 roku w bytomskiej dzielnicy Karb zaczęły się sypać domy. Cały kwartał kamienic trzeba było wyburzyć, a ponad 600 osób przesiedlić.

Górnicy w Bytomiu fedrują na zawał. Po wybranym węglu zostaje wolna przestrzeń, która się zapada. Tak jest taniej. Miasto wystawia Kompanii rachunek za straty – 24,5 mln zł. Zostaną za to zbudowane nowe domy dla przesiedleńców.

Górnicy z Bobrka-Centrum wybierają węgiel 800 metrów pod ziemią. Robota jak na każdej innej kopalni. Szatnia, lampownia i zjazd na dół. Potem pięć kilometrów podziemną kolejką. – Półtora kilometra trzeba przejść pieszo, bo do przodka nie da się dojechać. Droga tam i z powrotem zajmuje trzy godziny – mówi jeden z górników.

Na dole jest gorąco i wilgotno. Na pewno więcej niż 28 stopni, dlatego szychta nie może trwać dłużej niż sześć godzin. To oznacza, że w przodku górnicy spędzają tylko trzy godziny. Można by ten czas wydłużyć, gdyby zainstalować klimatyzację i kolejka dojeżdżałaby na miejsce. Ale na to nie ma pieniędzy.

W Silesii jest inaczej. Przemek przychodzi do kopalni na godzinę przed szychtą. Idzie się przebrać, pobiera lampę, aparat ucieczkowy i odbija dyskietkę. Przed zjazdem jest jeszcze cechunek, czyli zebranie, na którym sztygar przydziela ludzi do konkretnych prac. Zjazd 500 metrów w dół zajmuje minutę, może dwie. Potem górnicy wsiadają do scharfa – podwieszonej pod stropem kolejki. Jadą pół godziny, pokonują w tym czasie około trzech i pół kilometra. Na piechotę zajęłoby im to ponad godzinę. Czasem, kiedy kolejka się zepsuje, nie mają wyjścia i idą. Często po kolana w wodzie, bo doły są tak głębokie, że pompa nie nadąża z osuszaniem.

Po przejęciu Silesii Czesi od razu zainwestowali w podziemny transport. Dzięki temu Kudzia na przodku może przepracować aż pięć i pół godziny, bo nie traci czasu na długie i wyczerpujące dojście do przodka.

Mirosław Taras, od 26 kwietnia nowy prezes Kompanii Węglowej, uważnie przygląda się spółce. Abstrakcyjny przykład: górnik poświęca pół szychty, żeby dojść spod szybu do przodka. Jak jest na miejscu, patrzy na zegarek i uznaje, że trzeba wracać pod szyb. – Jeśli nie zainwestujemy w nowoczesny transport, szybko zbliżymy się do tego modelu. Górnicy większość czasu poświęcają teraz na dotarcie do miejsca i na podział zadań. Na pracę fizyczną, w sensie produkcji, zostaje bardzo mało.

Statystyczny pracownik Kompanii Węglowej wydobywa rocznie około 600 ton węgla. W prywatnej Silesii – ponad 1100 ton. Taras widzi szansę na poprawę wydajności w wydłużeniu czasu pracy. Chce, żeby górnicy pracowali w systemie dwanaście na dwanaście godzin przez trzy dni w tygodniu z przerwą dwudniową i wolną niedzielą, co wydłuży efektywny czas pracy. Tam, gdzie brakuje transportu, górnicy dalej chodziliby do przodków i ścian. Ale więcej czasu zostawałoby na efektywną pracę. Prezes Kompanii zastrzega, że takie rozwiązanie wymaga zgody związkowców i zmiany przepisów.

– Abstrakcja. Nierealne i nie do zaakceptowania – odpowiada Dariusz Potyrała, przewodniczący Związku Zawodowego Górników w Polsce.

Zrobić co trzeba i zakopać

Sami sprawdzamy, jak jest w przodku. Oprócz drelichów, kasków i kaloszy musimy zabrać jeszcze lampy z akumulatorami i ciężkie aparaty ucieczkowe. Przed zjazdem Przemek uprzedza nas, że w Silesii na dole nie ma toalet. Najlepiej, żeby wszystkie sprawy załatwić przed szychtą. A jak nie da rady, trzeba wykopać dołek, zrobić co trzeba i zakopać.

Zjeżdżamy 500 metrów pod ziemię. Spod szybu ruszamy pieszo. Jest płasko, więc nie ma problemów. Jesteśmy w kopalni, w której obowiązuje najwyższy stopień zagrożenia metanowego. O niebezpieczeństwie przypomina tablica przed wejściem do kopalni. Upamiętnia 34 górników, którzy 28 czerwca 1974 roku zginęli w wyniku wybuchu metanu.

Każdy najmniejszy włącznik to pod ziemią obudowana szafka – zabezpieczenie na wypadek iskry, która mogłaby wywołać wybuch gazu. O papierosach można zapomnieć. Przyłapany na paleniu wylatuje dyscyplinarnie.

Nasi przewodnicy uprzedzają, żebyśmy patrzyli pod nogi. Uwaga okazuje się szczególnie cenna, gdy pochylnią schodzimy do przodka. Ostro w dół, a pod nogami aż się roi od kabli i wystającego żelastwa.

Dochodzimy do końca chodnika. Pod taśmociągiem, wąskim przejściem między obudową chodnika i kombajnem, z trudem przeciskamy się do samego przodka. Górnikom woda leje się na głowę, temperatura sięga 28 stopni Celsjusza.

Kombajn nie pracuje, bo skała jest za twarda. Górnicy dwumetrowymi wiertłami drążą otwory, w które włożą później ładunki wybuchowe. Po strzelaniu kombajn znów będzie mógł urabiać skałę, a brygada będzie zabudowywała kolejne metry chodnika.

Wszędzie woda i biały kamienny pył. Służą do neutralizacji pyłu węglowego, którego wybuch może spowodować spustoszenie. Gdy wybucha pył węglowy, fala uderzeniowa pędzi między ścianami podziemnego tunelu z prędkością 7 km na sekundę. Urywa ręce, nogi, rozrywa tułów, miażdży głowę. Jeśli wybuch jest słabszy, górnicy giną po pierwszym hauście powietrza – stężenie tlenku węgla dochodzi wtedy do kilkunastu procent.

Mieszanina wody i pyłu sprawia, że miejscami chodnik pokryty jest mazią. Wystarczy nieuważny krok i człowiek ląduje na ziemi. Pozbierać się ciężko. Trudno sobie nawet wyobrazić, jak Przemek z kolegą przenoszą w tym miejscu ważące 130 kg stropnice.

Wychodzimy z chodnika. Jest gorąco, po chwili zaczyna brakować tchu. Pod ziemią – jak w wysokich górach – tlenu jest mniej. Mamy przed sobą 800 metrów wspinania się pochylnią. Nogi kilka razy odmawiają posłuszeństwa, pot przenika roboczy drelich.

– Nigdy więcej nie napiszemy, że górnikom z przodków trzeba odbierać przywileje – obiecujemy sobie, kiedy po kilku godzinach wracamy pod szyb.

Skok cywilizacyjny

– Możliwość odejścia na emeryturę po 25 latach pracy pod ziemią to przywilej – mówi Wiesław Lach, rocznik 1968, kombajnista. 16 czerwca minie mu 28 lat w Silesii. Na emeryturze był przez chwilę, ale wrócił do kopalni. W grudniu 2009 roku wprowadził się do nowego domu. Wybudował się cztery kilometry od kopalni, obok rzeki. W maju 2010 Iłownica wylała. – Woda podmyła mój dom i wszystko trzeba było rozwalić – mówi Lach. – Dostałem 3100 zł emerytury. Nie za dużo, ale dlatego, że w święta nigdy nie robiłem. Za powódź dostałem odszkodowanie, ale wszystkich strat mi nie pokryło. Miałem jeszcze do spłacenia kredyt hipoteczny. Wróciłem, żeby się odkuć.

Lach jest udziałowcem Silesii. – Tłumaczyliśmy ludziom, dlaczego trzeba założyć tę spółkę pracowniczą. Chłopy bały się podawać swoje dane, że ktoś może to wykorzystać przeciwko nim. Ostatecznie udziałowcami zostało ponad 360 osób.

Górnicy z Silesii pamiętają, że już drugiego dnia po podpisaniu umowy z Czechami do kopalni zaczęły przyjeżdżać nowe maszyny. – Jak je zobaczyliśmy, aż chciało się pracować – mówi Lach. Pyta, czy widzieliśmy w telewizji reklamę nakręconą przez rząd w 10. rocznicę członkostwa Polski w Unii Europejskiej. – Tam stadiony, mosty, autostrady. Równie dobrze mogliby to nakręcić u nas, w Silesii. To dopiero był skok cywilizacyjny – ocenia.

Kiedyś zawołał go do siebie kierownik robót górniczych. Dowiedział się wtedy, że każdy ruch jego kombajnu śledzą na górze. Mało tego, dyrektor kopalni może nawet w Australii zalogować się do systemu i wszystko będzie widział. – Kiedy i jak jadę kombajnem, w którym miejscu mam organ urabiający. Kiedyś przy niwelacji terenu trzeba było wszystko ręcznie ustawić, takim sznureczkiem-kątomierzem odmierzyć. Teraz pełna komputeryzacja – mówi.

– Mamy całe sekcje, które działają jako e-kopalnia. Podgląd tego, co dzieje się z maszynami i przy ścianie, poprzez system kamer i czujników, może być prowadzony z każdego miejsca na świecie po wpisaniu odpowiednich haseł. Dzięki temu nasi inżynierowie widzą, że kombajn stoi i temperatura w lewej gąsienicy wynosi 60 stopni, bo łożysko się przegrzewa, więc już teraz trzeba je zamówić i wymienić, bo za trzy dni wysiądzie. Dzięki temu sprzęt działa przez cały czas, nie ma przestojów i zapewniona jest wysoka wydajność – mówi z dumą Dariusz Dudek, przewodniczący „Solidarności” w PG Silesia.

Zakażoną rękę trzeba odciąć

Nowi właściciele Silesii dalecy są od samozachwytu. Trudna sytuacja górnictwa, czyli niskie ceny węgla, dotyka ich tak samo jak Kompanię Węglową.

Novotny wie, że kopalnia w Czechowicach ma lepszą efektywność i produktywność od całej Kompanii Węglowej, ale gdy się przyjrzeć poszczególnym zakładom, to znajdą się wśród nich niewiele gorsze od Silesii.

Gdyby pod uwagę brać wydajność, czyli ile jeden górnik wydobywa rocznie węgla, Silesii nie przebija dziś żadna z kopalń Kompanii. W Czechowicach górnik wydobywa średnio 1100 ton węgla rocznie. Najlepszy w Kompanii Marcel może się pochwalić wydajnością na poziomie 855 ton. Za nim są kopalnie Bolesław Śmiały i Ziemowit. – Kilka lat temu wskaźniki przekraczały 1000 ton, ale biorąc pod uwagę to, co się dzieje na rynku, świadomie ograniczamy wydobycie – mówi Zbigniew Madej, rzecznik Kompanii Węglowej.

– Jaka jest najgorsza kopalnia w koncernie? – pytamy rzecznika, ale nie chce zdradzić jej nazwy. Może powiedzieć tylko, że wydajność w niej to 336 ton na górnika.

– Kilka kopalń Kompanii jest w bardzo złym stanie i gdyby miały prywatnego właściciela, nigdy nie zdecydowałby się ich dalej utrzymywać. Dobre kopalnie utrzymują te nierentowne, ale skutek jest taki, że cała spółka idzie na dno – ocenia Novotny. – Zdaję sobie sprawę z tego, że zamknięcie nierentownych zakładów to bardzo trudna i bolesna decyzja, ale to konieczne. To jak zakażona ręka, którą trzeba odciąć. Jeśli tego nie zrobimy, gangrena zabije cały organizm – dodaje.

Wiceprezes uważa, że nawet w Silesii górnicy i związkowcy powinni się zdobyć na więcej wyrzeczeń niż tylko rezygnacja z „czternastki”. – System wynagrodzeń, który obecnie funkcjonuje w polskim górnictwie, wszystkich pracowników stawia na jednym poziomie. Każdy ma zagwarantowane pieniądze bez względu na to, jak pracuje. Wyróżniający się pracownicy, którzy bardzo dobrze pracują, mogą dostać tylko niewiele więcej. Ta różnica płac jest zbyt mała i nie daje żadnej motywacji. Niestety, system, który wypracowaliśmy, też nie rozwiązuje tego problemu. Silesia to wciąż firma, która ma w sobie państwowe DNA i pewne zmiany trudno przeforsować – mówi Novotny. – Niewykluczone, że jeśli zła sytuacja w branży będzie się utrzymywała, będziemy musieli wrócić do rozmów ze związkowcami. Być może będziemy musieli się przyjrzeć kolejnym elementom wynagrodzenia i je obciąć. Być może trzeba będzie też zmniejszyć inwestycje i zatrudnienie. Nie chcemy tego robić i nie takie są nasza strategia i intencje, ale jeśli sytuacja nas do tego zmusi, nie będzie innego wyjścia.

„Likwidacja” to słowo, którego nowy szef Kompanii Węglowej unika jak ognia. Ale wyjaśnia, że gdyby skupiająca dziś 15 kopalń państwowa spółka górnicza miała miliard złotych na inwestycje w każdą z nich, zapewne wszystkie można by uratować. Wiadomo, że to mrzonka. Takich pieniędzy – mimo zapewnień premiera o pomocy dla górnictwa – Kompania mieć nie będzie. Co dalej? Które kopalnie zostaną zamknięte w pierwszej kolejności?

– Nie chcemy robić takich rzeczy – mówi prezes Taras. – Ale jeżeli pracownicy tych kopalń chcieliby je przejąć i pójść wzorem Silesii, przyklaśniemy im i pomożemy.

Tekst i zdjęcie pochodzą ze strony gazeta.pl